|
|
|
|
|
|
|
|
Lublin mojego dzieciństwa - metropolia polski "D".
Miasto wojewódzkie, gdzie połowa ulic była brukowana "kocimi łbami" po których tłukły się furmanki na drewnianych kołach jadące na targ.
Gdzie w zimie dozorcy sprzątając chodniki wyrzucali śnieg na drogę, żeby lepiej się jeździło saniami, a my ślizgaliśmy się po jezdni na łyżwach przykręcanych na "żabkach" do butów.
Z dachów kamienic zwisały sople długie czasami na dwa piętra.
W takiej atmosferze siadywaliśmy rodzinnie wieczorem wokół pieca węglowego i słuchaliśmy czytanych przez rodziców książek "historyczno-awanturniczych" takich jak Potop, Pan Wołodyjowski, Ogniem i mieczem.
Pędziliśmy, w wyobraźni, na koniach przez stepy Ukrainy. Walczyliśmy z Turkami pod Chocimiem. Każdy chciał być Panem Michałem lub Skrzetuskim, ale fascynowała nas też postać Bohuna.
Ech... być tam, gdzie tylko wiatr, step i swoboda.
I tak zacząłem szukać miejsc dzikich, innych, nie skażonych cywilizacją.
Na pierwszy ogień poszły Bieszczady .
W połowie lat 60-tych ojciec zabrał mnie na pierwszą poważną wyprawę. Dwa tygodnie w Bieszczadach. Z Leska do Cisnej po bezdrożach w pełnym tego słowa znaczeniu - Bieszczady w tamtych czasach jeszcze pamiętały Akcję "Wisła". Całe dnie nie spotykało się człowieka, noclegi robiliśmy w opuszczonych, częściowo zawalonych, chatach. Mijaliśmy całe wsie wysiedlone z na wpół zdziczałymi już sadami.
Przejazd z Cisnej do Nowego Łupkowa wąskotorówką siedząc okrakiem na kłodach drzewa wiezionych do tartaku.
To było to.... dzicz, wiatr, swoboda i tylko brakowało stepu.
Później jeszcze raz dane mi było tak wędrować, z dala od ludzi, w połowie lat 70-tych, w czasie "Studenckiego Przejścia Przewodnickiego" pasmem granicznym - normalnie zamkniętym dla ruchu turystycznego.
I właśnie włóczęgi studenckie zaowocowały pierwszym wyjazdem do Rosji, przepraszam Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|